Prolog
Zimowy Eurotrip, czyli autostopem przez Europę za jeden uśmiech w poszukiwaniu flamenco, ciepła i pomarańczy. 2 i pół miesiąca w drodze, 600 zł w kieszeni i zmięty namiot pod pachą. Tak było w wielkim skrócie. Plan był prosty. Jedziemy autostopem do Hiszpanii, tam szukamy pracy na jakiejś miłej plantacji pomarańczy i ciesząc się słońcem, słodkimi owocami, zarabiamy na kolejne podróże. Tak sobie wymyśliłyśmy. My, trzy świeżo upieczone absolwentki bardzo nieprzyszłościowych kierunków. Dokładnie osiem lat temu. Podczas sylwestrowej nocy padło postanowienie. Za tydzień od dziś, ruszamy! I ruszyłyśmy. W najbardziej dziwaczną, pełną osobliwych postaci i kryzysowych sytuacji podróż, która ani trochę nie chciała trzymać się planu…
PS 1. Przytoczone opowieści nie zawsze są w kolejności chronologicznej, na razie nie ma takiej potrzeby. Każda z historii stanowi osobną całość, ale niewykluczone, ze w przyszłości jakoś bardziej je uporządkuję.
PS 2. Musicie mi wybaczyć jakość zdjęć, ale aparat umarł po kilku dniach od wyruszenia i do dyspozycji została nam tylko nie pierwszej jakości kamera ;)
Część pierwsza – Rycerz w białym koniu
Hecate oczekuje
Nie wiedząc jeszcze co nas dokładnie czeka i co to za pomoc potrzebna, pomaszerowałyśmy z duszą na ramieniu do portu. Po 20 minutach czekania uznałyśmy angielską punktualność za grubo przekłamaną. Zalęgła się też w nas niewypowiedziana obawa, iż jednak nasz kapitan przeraził się i zwyczajnie zwiał… Na szczęście zanim którakolwiek z nas zdobyła się na wyartykułowanie tejże obawy, nadszedł Matt z uśmiechem jeszcze szerszym niż ostatnio.
I się zaczęło. Po kilku słowach objaśnienia dowiedziałyśmy się, że Matt’ową łódź czeka wkrótce ważna komisja. Wynik zadecyduje o jej dalszym losie, wobec czego musi ją w ciągu 3 dni dokładnie oczyścić i odmalować i ma nadzieję, że mu w tym pomożemy.
Trochę przeraziłyśmy się tym jakże odpowiedzialnym zadaniem. Wszak od pracy naszych niewprawnych rąk miała zależeć cała przyszłość Hecate! Tak, tak, ta Hecate. Bogini magii, rozdroży i ciemności, czasami też zwaną boginią pokuty i zemsty… Opiekunka żeglarzy i wojowników… Ta, która prowadzi do celu. Czy będzie naszą pokutą? Czy szczęśliwym kierunkowskazem na rozdrożu? Jak się miało dopiero okazać, po trochę jednym i drugim.
Dumna Hecate, czyli katamaran sporych rozmiarów nie była łatwa w obyciu. Po krótkim kursie BHP (Nie potraficie pływać? Tu macie koło ratunkowe, jak któraś wpadnie do wody to jej rzućcie starając się nie trafić w głowę.) wzięłyśmy się do pracy. Zadaniem pierwszym było odczyszczenie dna łodzi z glonów. Zadanie było o tyle trudne, że łódź, choć na mieliźnie nadal znajdowała się w wodzie i trzeba było nie lada akrobacji, aby szczotą dotrzeć we wszystkie zakamarki.
Szorowanie łodzi
Podział zadań rysował się mniej więcej tak. Dwie trzymały trzecią za nogi, jednocześnie zapierając się o łódź, co by ponton (z naszą trójką na pokładzie) nie odpłynął. Trzecia w tym samym czasie, usiłowała się jak najbardziej rozciągnąć ze szczotą w ręku, jednocześnie nie wpadając do wody. W ten oto sposób orbitowałyśmy przez kilka godzin wokół Hekate, poczynając najdziksze akrobacje godne doświadczonych cyrkowców. W międzyczasie musiałyśmy też zrobić dwa kursy z łodzi na ląd i z powrotem, podczas których okazało się, że wiosłowanie po niemal otwartym morzu pod wiatr wcale nie jest takie łatwe. Pod koniec dnia bicepsy miałyśmy przynajmniej dziesięć razy większe, byłyśmy o tym boleśnie przekonane.
Malownie czas zacząć!
Po odszorowaniu łodzi trzeba było „jedynie” zedrzeć stary lakier i przemalować ją na nowo. Ot, łatwizna, zdało by się! W końcu my, absolwentki zacnej klasy plastycznej szkoły Długosza artyzm mamy we krwi! Jakże dosłowna była wtedy to przepowiednia… Papier ścierny jest ostry! Zwłaszcza ten specjalnie przeznaczony do katorżniczych prac pokładowych. No dobrze… był to zwykły papier wodny, ale nasze dłonie nawykłe do leniwego machania kciukiem na wietrze, nie przywykłe były do kilkugodzinnego szorowanie tymże materiałem po obszernym pokładzie. A że z każdym ruchem dłoni, każdym milimetrem zdartego naskórka, pokład zdawał nam się coraz to większy i większy, to już inna kwestia…
Gdy w końcu, zataczając krwawe kręgi, zakończyłyśmy obdzieranie ze skóry i nas i Hecate, nadszedł czas malowania. Stojąc boso na wyszorowanym do granic możliwości katamaranie z pędzlem w jednej dłoni i farbą w drugiej, spojrzałam w ciemne już od dłuższego czasu niebo. Gęste chmury nie wyglądały zachęcająco. Przezornie więc zapytałam.
– Matt, czy aby nie będzie padać?
– Nieee, nie będzie.
– Matt, ale jesteś pewny, że nie będzie?
– Jestem kapitanem, znam się na tym. Nie będzie.
Kilka godzin później lało jak z cebra. Ale przez ten czas…
O ile ja z Martą radziłyśmy sobie nie najgorzej, śmigając pędzlem na lewo i prawo, uważając aby się za bardzo nie upaprać, o tyle Kaśka, znana ze swego artystycznego rozmachu, po kwadransie bardziej niż doświadczonego rzemieślnika, przypominała obraz Picassa. A trzeba wspomnieć, iż była to farba specjalnie przeznaczona do malowania łodzi o wybitnej trwałości i zdecydowanie niezmywalna. Ostatecznie podłe wyśmiewanie się ustało dość szybko, gdyż koniec końców, żadnej z nas nie udało się uniknąć piętna Hecate… Jednak konkurs na żywy pędzel zdecydowanie wygrała Katarzyna.
Tajemniczy wielbiciel
Wieczorem, po wypłacie, uznałyśmy za stosowne wznieść toast za wymalowanie całej 1/3 Hecate w cywilizowanym bardziej, niż nasz obozowy rozgardiasz miejscu, czyli jakimś podrzędnym, najtańszym pubie. Marta wyłamała się marudząc coś o znoju i zbolałych kościach. Próbowałyśmy ją nawet zachęcić, że nigdy nie wiadomo, a nóż zjawi się jakiś przystojny młodzieniec za kontuarem i postawi jej drinka (dzień wcześniej marudziła z kolei, że nigdy jej się to nie zdarzyło, a bardzo by chciała). Zachęty nasze jednak nie spotkały się z uznaniem. Być może były trochę niewiarygodne przy aktualnym wizerunku szalonego impresjonisty bez ucha.
Na podbój miasta ruszyłyśmy więc w duecie. Po chwili niezdecydowanego szlajania się po okolicznych zakątkach, bezradnie szukając czegoś na naszą skromną kieszeń, trafiłyśmy w końcu na całkiem zachęcająco wyglądający pub w wesołych kubańskich kolorach o nazwie Bolan. Bob Marley radośnie śpiewał z głośników, to przesądziło sprawę. Wchodzimy!
Po wstępnych oględzinach zgodnie uznałyśmy, że miejsce jest zacne więc zamówiłyśmy w barze po piwie i kontynuowałyśmy ciekawe rozglądanie się po kątach. Chwilę później zjawił się barman.
– Na koszt firmy! – rzekł z uśmiechem, stawiając przed nami kufle ociekające zimnym piwem
Ciekaaaweee… – pomyślałyśmy zezując na siebie w zdziwieniu, jednocześnie rozglądając się za ukrytą kamerą. Jako, że żadnej nie dojrzałyśmy, uznałyśmy, iż takie rzeczy w tak cudownym miasteczku jak Alvor po prostu się zdarzają i nie ma co kręcić nosem na darmowe piwo. Przyjęłyśmy więc ów podarunek z wdzięcznością, wychylając trunek do ostatnie kropli, aby się gospodarz czasem nie obraził. Chwilę później podśmiewując się z Marty, odłożyłyśmy na stół puste kufle. Ledwo jednak barowa zastawa dotknęła blatu, a już skądś wyskoczyły dwa nowiutkie napoje chmielowe.
– Na koszt firmy!
W tym momencie rodzi się w naszych sercach pewna podejrzliwość. Tląca się co prawda wątłym płomieniem, raz po raz zdmuchiwana pragnieniem, jednak dość skutecznie podsycana przez lustro wiszące naprzeciwko w korytarzu. Dwa upiory przy stoliku. Jeden przez morskie wiatry i życie wędrowne rozczochrany, jakby zdziczała czupryna od miesiąca szczotki na oczy nie widziała. Drugi farbą nakrapiany w każdym możliwym miejscu, niczym wierny konik Pipi Langstumgh. Oba w powyciąganych, pomiętych, nie pierwszej świeżości przyodziewkach. Nic tylko rwać, ale chyba włosy z głowy. Z pewnym westchnieniem więc poczynamy się rozglądać w poszukiwaniu barowego desperata. Mimo usilnych prób, nie dostrzegamy jednak żadnego włóczęgi bezdomnego, żadnej bandyckiej gęby ani ślepego w okularach, wyglądem przypominających słoiki po kiszonkach. Dziwne…
Dosiada się do nas za to poczciwie i przyjaźnie wyglądający młodzieniec o czuprynie tak rudej, że nie powstydziłby się jej żaden Irlandczyk!
– Daniel jestem! – przedstawia się nasz najwyraźniej tajemniczy wielbiciel – Jak tam idzie praca na łodzi? – pyta znienacka, mrugając porozumiewawczo okiem do Kasi. Biedna Kaśka spłoniwszy niczym piwonia, zdaje się być nieco zdezorientowana. Podobnież i ja. Skąd on wie?!
Okazuje się, że Daniel jest właścicielem lokalnej rozgłośni radiowej i kolegą barmana, który z kolei jest dobrym znajomym Matta, który już dążył nam zrobić niezłą w miasteczku reklamę… A jak nas rozpoznali? No cóż… Kolorowo nakrapiana fizjonomia nie jest szczególnie popularna wśród lokalnych turystów.
Jak się okazuje, piętno Hecate ma swoje plusy. Chociażby w postaci darmowego piwa!
Czując ni to ulgę, ni rozczarowanie, że żaden podejrzany typ na naszą godność nie dybie, gawędzimy sobie wesoło z naszym nowym kolegą o dolach i niedolach morskich wojaży.
Tea time
Kolejny dzień przywitał nas wyjątkowo rześką bryzą po obfitych, nocnych opadach. Wlokąc się ze złym przeczuciem ku naszemu jachtowi (Marta wyjątkowo podminowana historią wczorajszego wieczora), mijamy rozkładający się leniwie cały kram okoliczny. Tutaj szprotki na grill wystawią, świeżutkie, jeszcze podrygujące. Tam małże w koszyczku mienią się słoną rosą. Knajpki i restauracje drzwi na oścież otwierają, zapraszając na wczesne śniadanie. Wszyscy się pozdrawiają i wymieniają grzeczne uwagi o pogodzie i ostatnich połowach. Rybacy siedzą na plastikowych krzesełkach w porcie i plotkując, rozplątują sieci. Wtem słyszymy…
– Bom dia meninas! Jak tam wasza łajba? – kurtuazyjnie zagadują miejscowi bywalcy, kłaniając się z uśmiechem.
Chyba nigdy w życiu nie czułyśmy się tak dumne, jak wtedy! Pytali o NASZĄ łajbę! Wyszorowaną NASZYMI rękami, wypiaskowaną NASZYMI ranami, wymalowaną NASZYMI pędzlami! Może i Matt był prawowitym kapitanem, ale od tej chwili czułyśmy się już nie lądowymi majtkami, a prawdziwymi psami morskimi! Sea dogs – jak to kiedyś Matt powiedział.
W tym oto podniosłym nastroju, pękając niemal z dumy, wypinając pierś bardziej niż Pamela Anderson w Słonecznym Patrolu, udałyśmy się na pokład NASZEJ łajby.
Plac nędzy i rozpaczy. Taki to obraz malował nam się przed oczyma po nocnej burzy. Tam, gdzie jeszcze wczoraj mostek pięknie wymalowany, dziś już marne resztki, obciekające tu i ówdzie. Tam, gdzie farba jeszcze wczoraj nie dotarła, dziś już przelewa się z chlupotem przemieszana obficie z deszczówką. A wszędzie takie zacieki, jakby całą noc łajba nasza rzewne żale wylewała w tęsknocie za nami.
Cóż my na to? Ano nic. Papier ścierny w ręce i jazda od nowa pokład piaskować i zacieki ratować. Cóż innego można… Po dwóch godzinkach na kolanach, zgodnie z codziennym rytuałem, następuje tea time. Matt woła na herbatkę, po angielsku oczywiście, z mleczkiem i odgiętym małym palcem. A że w kubku, nie filiżance i z wyszczerbionym talerzykiem zamiast wytwornej zastawy, nic nie szkodzi. Dobre maniery i na morzu kultywować można. Na drugie śniadanie mamy świeże bułeczki z dżemem i ciasteczka Ahoj! Pyszności!
I tak zleciał nam tydzień na dopieszczaniu dumnej Hecate i eksplorowaniu okolic Alvor. Szczególne nasze uznanie zyskały długie spacery przepiękną plażą o malowniczych klifach i tajemniczych grotach, kryjących stada nietoperzy, które z lubością straszyły tego, kto nieopatrznie zawędrował do ich sypialni. Przekonała się o tym i Kasia, ale to już zupełnie inna historia.