Survival jest dla wszystkich, nie rozróżnia płci ani wieku. Selekcja następuje dopiero wtedy, kiedy z survivalowych umiejętności trzeba skorzystać – na tych, którzy się odważyli i spróbowali oraz na tych, którzy, machnęli ręką i zostali w domu oglądać familiadę.
Słowem wstępu i wytłumaczenia, absolutnie nie sugeruję, że to Panie są największymi fankami familiady! Za to mam wrażenie, że są nieco poszkodowane jako potencjalne adresatki tematyki survivalowej. Gdzie nie spojrzeć w internetowe czeluście, tam spod hasła survival wręcz bucha testosteron. Zwłaszcza ten prepersowy i paramilitarny. Takich stron jest najwięcej i tak powstaje wypaczony wizerunek czegoś, co do płci pięknej zapewne słabo przemawia. Zauważyłam, że trudno jest też znaleźć coś, co można by nazwać wprowadzeniem do survivalu dla osób, które dopiero nieśmiało zerkają w jego stronę i zanim zaczną trenować techniki uzdatniania wody, chciałyby się najpierw dowiedzieć czegoś więcej.
Dlatego też tutaj, proponuję właśnie Wam, drogie Panie ( choć i Panów serdecznie zapraszam), cykl artykułów poświęconych tej pięknej i starej sztuce, jaką jest sztuka przetrwania. Pokażę, że każda, naprawdę każda z Was może z niej skorzystać i znaleźć swoją własną drogę praktyki. Wytłumaczę czym właściwie jest ten survival, skąd się wziął i jak go rozumieć. Opowiem co jest w nim jest fajnego, dlaczego warto się nim zainteresować i jak możecie wykorzystać go w życiu codziennym.
Na początku chciałabym podzielić się z Wami moją survivalową historią. Pokazać jak jeden, przypadkowy obóz wpłynął na moje życie i co dzięki niemu zyskałam…
Wszystko zaczęło się kilkanaście lat temu. Miałam wtedy szesnaście lat, pstro w głowie i uwielbiałam czytać książki. Pewnego razu, zbiegiem okoliczności trafiłam na spotkanie autorskie pisarza, który nie tylko o przygodach pisał, ale i sam je tworzył. Krzysztof Petek, bo o nim mowa, organizował obozy survivalowe dla młodzieży, a opowiadał o tym z taką pasją, że i mnie porwało. To co miało być, zwyczajną wakacyjną przygodą, okazało się być miłością na całe życie. O survivalu opowiadał pięknie, ale to co zastałam na miejscu, przerosło moje oczekiwania. Co mnie mnie skłoniło do spróbowania? Ot, to co zazwyczaj kręci nastolatki…. spartańskie warunki, brak prysznica, przeprawy przez bagno. Taki standard. Co sprawiło, że wsiąkłam w to na bite czternaście lat? Ludzie, atmosfera, nowy wizerunek samej siebie, umiejętności dające spokój i opanowanie w trudnych sytuacjach. Nagle pędzące wręcz poczucie własnej wartości i pewności siebie ( a wiecie, że u nastolatek rzecz to niesłychana), świadomość własnych ograniczeń, ale i możliwości, a co za tym wszystkim idzie, poczucie bezpieczeństwa i panowania nad swoim życiem w każdej sytuacji. Wiesz, jakie to fajne uczucie wiedzieć, że sobie zawsze poradzisz? Że nie znajdziesz się w sytuacji w której nie będziesz wiedziała co zrobić? Że jak przyjdzie co do czego, nie zawahasz się, nie spanikujesz, nie zemdlejesz (?), ale zepniesz tyłek i zaczniesz działać! Bo tak właśnie na człowieka działa survival. Sztuka przetrwania to nie tylko techniczne umiejętności (choć to też bardzo ważne), ale również to co masz w głowie. Twoje nastawienie i wiara w siebie. Aczkolwiek jedno wynika z drugiego.
Przez te czternaście lat jeździłam na obozy, szkolenia, warsztaty, akcje. Najpierw jako uczestnik, później jako gość, a czasami sama czegoś uczyłam, bądź pomagałam w organizacji. Moja praca dyplomowa z etnologii dotyczyła survivalu jako filozofii życia. Jako organizatorka eventów team-buildingowych, korzystałam z zabaw survivalowych do tworzenia ciekawych i zarazem edukacyjnych zajęć dla uczestników. Wiedza i umiejętności, które zyskałam często przydawały mi się w podróży, ale i w szarej codzienności nie brakowało momentów, kiedy „terenowa” technika ułatwiała życie.
Przez ten czas poznałam wielu, naprawdę wspaniałych i inspirujących ludzi z którymi do dzisiaj mam kontakt. Tak, nawet z tymi sprzed czternastu lat! Nauczyłam się wielu niezwykłych rzeczy, miałam okazję spróbować tego, czego w innych okolicznościach zapewne nie byłoby mi dane. Dzięki survivalowi zrobiłam kurs wspinaczki skałkowej, zyskałam konkretną wiedzę z zakresu pierwszej pomocy, nauczyłam się jak kreatywnie wykorzystywać to co mnie otacza, by poradzić sobie bez specjalistycznego sprzętu i wiele, wiele innych. Na pozór często nawet nie związanych z survivalem, ale gdybym nie pojechała na ten pierwszy obóz, prawdopodobnie moje życie wyglądałoby teraz zupełnie inaczej.
Przede wszystkim jednak, survival dał mi jedną niezaprzeczalnie ważną rzecz. Odwagę do działania z której profity czerpię na co dzień. Nie tylko w życiu osobistym.
Pozwólcie, że opowiem Wam pewną sytuację, która dość wyraźnie uświadomiła mi jak bardzo zyskałam wkraczając w świat survivalu. Było to kilka lat temu. Na parterze w moim bloku, ktoś zauważył gęsty dym wydobywający się z uchylonego okna. W lokalu tym mieszkała samotna, starsza Pani, a na intensywne pukanie w drzwi nie odpowiadała. Istniało podejrzenie, że straciła przytomność. Jakie akcje zostały w tym czasie podjęte? Sąsiedzi nadal próbowali pukać do drzwi. Ktoś zadzwonił po straż pożarną, reszta wyszła przed blok czekając na przyjazd służb i dyskutując na temat tego co się mogło stać. Kiedy usłyszałam co się dzieje, natychmiast pobiegłam ocenić sytuację. Wiedziałam, że straż pożarna jest już w drodze, ale zaczadzenie następuje bardzo szybko. Poza tym starsza Pani mogła upaść, uderzyć się w głowę, nie oddychać. Liczyła się każda chwila. W ciągu kilku sekund oceniłam, że mam szansę dostać się do środka przez okno. Parter nie był bardzo wysoko, a szpara w oknie była na tyle duża, że przy odrobinie samozaparcia powinno mi się udać przepchnąć rękę, aby otworzyć je od środka. Tak też zrobiłam. Po krótkiej akrobacji na parapecie, udało mi się wejść do mieszkania. Na szczęście pożaru nie było, a jedynie mocno przypalający się garnek. Starsza Pani choć faktycznie ciut zadymiona i nieco przez to wszystko otępiała (zasnęła na kanapie), miała się całkiem dobrze. Ogień wyłączyłam, starszą Panią wyprowadziłam, okna pootwierałam. Chwilę później przyjechała straż pożarna.
Jak widzicie nic strasznego w zasadzie się nie stało. Wszystko skończyło się na strachu i czarnych wizjach. Bohaterem sezonu nie zostałam, staruszki z płonącego domu nie wyniosłam. I bardzo dobrze. Zyskałam za to świadomość, że w razie naprawdę awaryjnej sytuacji nie spanikuję i będę widziała jak się zachować. Szybkość i pewność moich decyzji wynikała właśnie z przeszkolenia survivalowego/ ratowniczego. Nie musiałam tracić czasu na przypominanie sobie co też w szkole mówili na ten temat, bo miałam świeższą i konkretniejszą wiedzę. Nie oglądałam się na innych i nie czekałam aż ktoś przejmie pałeczkę, bo wiedziałam, że w sytuacji zagrożenia ludzie z reguły nie chcą brać na siebie odpowiedzialności. Nie są pewni co robić i boją się skompromitować. To jest właśnie to, co nazywamy paraliżem tłumu. Nikt nie chce przejąć dowodzenia. Wszyscy czekają na specjalistów… w tym przypadku straż pożarną. Miałam tego świadomość, wiedziałam z czego to wynika i dzięki temu, mnie to nie dotyczyło. Gdzieś, później usłyszałam, że ktoś inny też myślał o tym samym co ja zrobiłam, ale bał się by nie uznano go za włamywacza. Jak widzicie, opinia publiczna to bardzo silne pęto i często przynosi więcej szkody, niż pożytku.
Wcześniej nie miałam okazji się przekonać w jakim stopniu survival wpłynął na faktyczny sposób moich działań. Od tego momentu już wiedziałam, że ta wieloletnia „zabawa” jak ją niektórzy z moich znajomych określała, nie poszła na marne.
Tak więc dziewczyny, zaręczam Wam, że stylizacja na Rambo i ganianie po lesie z nożem w zębach by upolować tłuściutką larwę nie do końca oddaje esencję survivalu. To coś o wiele więcej, niż krzesanie ogniska przy pomocy łuku z cięciwą, budowanie szałasów, czy wytaczanie azymutu za pomocą gwiazd.
Mam nadzieję, że tą opowieścią choć trochę udało mi się Was zainspirować i zachęcić do zawarcia bliższej znajomości z tą wciąż niedocenianą dziedziną, jaką jest sztuką przetrwania. A może któraś z Was już działa na tym polu i chciałaby dodać coś od siebie?