fbpx
Podróże

Rycerz w białym koniu

Prolog

Zimowy Eurotrip, czyli podróż za jeden uśmiech w poszukiwaniu flamenco, ciepła i pomarańczy. 2 i pół miesiąca w drodze, 600 zł w kieszeni i zmięty namiot pod pachą. Tak było w wielkim skrócie. Plan był prosty. Jedziemy autostopem do Hiszpanii, tam szukamy pracy na jakiejś miłej plantacji pomarańczy i ciesząc się słońcem, słodkimi owocami, zarabiamy na kolejne podróże. Tak sobie wymyśliłyśmy. My, trzy świeżo upieczone absolwentki bardzo nieprzyszłościowych kierunków. Dokładnie osiem lat temu.  Podczas sylwestrowej nocy padło postanowienie. Za tydzień od dziś, ruszamy! I ruszyłyśmy. W najbardziej dziwaczną, pełną osobliwych postaci i kryzysowych sytuacji podróż, która ani trochę nie chciała trzymać się planu…

PS 1. Przytoczone opowieści nie zawsze są w kolejności chronologicznej, na razie nie ma takiej potrzeby. Każda z historii stanowi osobną całość, ale niewykluczone, ze w przyszłości jakoś bardziej je uporządkuję.

PS 2. Musicie mi wybaczyć jakość zdjęć, ale aparat umarł po kilku dniach od wyruszenia i do dyspozycji została nam tylko nie pierwszej jakości kamera ;)

Rycerz w białym koniu

Stojąc  ze smętnie wyciągniętym palcem z rezygnacją łypiemy na przejeżdżające raz za razem auta. Wyglądając jak ostatnie łachudry z marnymi groszami w kieszeni, skręconymi kostkami, zaginionymi i cudem odnalezionymi bagażami, po ciężkiej nocy i jeszcze cięższym poranku w Faro, mieście-widmo, czekamy na przeznaczenie…  Portugalio daj nadzieję!

Po kilku godzinach hipnotyzowania wzrokiem obojętnych kierowców zatrzymuje się samochód. Malutki, biały, niepozorny. Nasz wybawiciel! Nasza nadzieja płomienna! Nasz rycerz na białym koniu… mechanicznym!  Nie bacząc na mini rozmiary autka i maxi rozmiary naszych tobołów  oraz zdecydowanie zmizerniałe rozmiary nas samych, pakujemy się do środka na łeb, na szyję, co by zdania nasz kierowca zmienić zdania nie zdążył. Z niemal miłością patrząc w te jego błękitne oczęta, wesołymi zmarszczkami  poprzecinane. Pytamy któż jest, skąd przybył i czemuż to zawdzięczamy owe przemiłe spotkanie? Nie żebyśmy nie wiedziały, iż przez ostatnią godzinę już zdecydowanie desperacko wywijałyśmy kciukiem. Cud, że nikomu nim nie wybiłyśmy oka, ale zagaić jakoś trzeba.

– Nazywam się Matt i wyglądałyście tak żałośnie, że aż trudno się było nie zatrzymać  – stwierdził wesoło nasz kierowca, nieustannie uśmiechając się tak rozczulająco, że nawet ta drobna obraza nie zmąciła naszego zachwytu nowym znajomym. Zresztą trudno się obrażać za obiektywne fakty. Nie wiedzieć kiedy i jak, stresy nas opuściły i niezwykły spokój spłynął na nasze znękane głowy. Coś dziwnego było w tym stopie, jakaś taka atmosfera błogości i wyciszenia. Można by rzec, że coś magicznego…

Matt wybawiciel

Matt, mąż i ojciec wieku średniego, acz zdecydowanie nie poważnego,  okazał się niezwykle sympatycznym człowiekiem z wyjątkowo zdrowym podejściem do życia, co przejawiało się w zamiłowaniu do surfingu, żeglarstwa oraz wywożenia dzieci do Meksyku, aby się tam życia nauczyły zamiast w szkole kisić się i głupieć. Co tu ukrywać, popadłyśmy w niewypowiedziany zachwyt. Matt zmierzał właśnie ku swojej łajbie, która stacjonowała sobie w miasteczku o tajemniczej nazwie Alvor. Sama jej nazwa brzmiała pięknie i melodyjnie. Ponadto Matt zapewniał, że czego jak czego, ale plaży pod namiot nam tam nie zabraknie.

Długo przekonywać nas nie musiał jako, że ani pieniędzy, ani niczego innego do stracenia już nie miałyśmy. Niech więc chociaż wizja rajskiej plaży trochę dolę nam umili. Czując się już całkiem w Matt’owym pojeździe zadomowione, gdy obawy pierwszej potrzeby zostały już całkiem rozwiane, jakimś dziwny trafem wywlekłyśmy nasze długo skrywane żale i rozterki wszelkie. Nie żeby to było w naszym autostopowym zwyczaju urządzać sobie sesje na kozetce u bogu ducha winnych kierowców, ale samo tak jakoś wyszło. Taka atmosfera nieziemska… a że kryzys egzystencjalny dopadł nas akurat u biednego Matta… No cóż, na szczęście ten stanął na wysokości zadania i pierwszorzędnie poradził sobie w roli psychoanalityka dla ubogich.

Alvor

W tej nowej atmosferze błogości i spokoju dotarliśmy do Alvor. Niedużego, uroczego, nadmorskiego miasteczka, pełnego przytulnych knajpek i wąskich uliczek oraz co najważniejsze, szerokiej i ciągnącej się niemal w nieskończoność,  pustej plaży! Zachwyt naszą nową okolicą nie miał końca.  Po krótkim rekonesansie wytypowałyśmy na nasz nowy dom skrawek plaży zacieniony od wschodu przez czyjąś budkę letniskową, zimą zamkniętą na cztery spusty – wiem, bo sprawdziłam. Zawsze to milej mieć prawdziwy dach nad głową… Tak , czy siak, uznałyśmy to za bardzo korzystne położenie jako, że fankami pobudek o 4 nad ranem przez przez niemiłosierne lutowe słońce zdecydowanie nie byłyśmy.

Od zachodu z kolei ciągnął się za namiotem mini płotek odgradzający plażę od reszty świata, który doskonale sprawdzał się w roli suszarki. Tuż pod nosem niemal miałyśmy też plażową restaurację na wysokich palach, która poza sezonem standardowo była nieczynna. Za to doskonale działała w roli magazynu drewna na ognisko. Wierzę, że te wszystkie nadgniłe deski i bezpańskie patyki były im niepotrzebne, przecież inaczej by tego tak nie zostawiali, chyba.

Tak to upłynął nam wieczór na sielankowych przygotowaniach nowego obozowiska. Co prawda nadal trochę trapił nas problem wyczerpujących się szybko finansów, ale uznałyśmy, że lepiej rozwiązywać się będzie go przy czekoladzie i herbacie. Z tym postanowieniem  rzuciłyśmy się do rozpalania ognia, gdy nagle z ciemności wyłonił się nasz rycerz.

– Drogie Panie, mam dla was propozycję… – zaczął nieśmiało nasz wybawca, usiłując dobrać słowa.

– Tak, Matt? – uśmiechnęłyśmy się, próbując go zachęcić do wydukania owej tajemniczej propozycji.

– Mam dla was taką propozycję… Oczywiście jeśli chcecie… To tylko taka luźna propozycja…

Co prawda znałyśmy ze słyszenia słynne angielskie zamiłowanie do owijania w bawełnę, ale to było już wysoce podejrzane i  nasza wyobraźnia pogalopowała w różne dziwne rejony obawiając się spotkania z rzeczywistością.

– No więc… czy nie zechciałybyście mi pomóc na łodzi? Oczywiście za zapłatą, dużo zaoferować nie mogę, ale…  – Nie dałyśmy mu dokończyć i niemal rzuciłyśmy się na niego z dziką wdzięcznością pomieszaną z ulgą. Po tak gorących podziękowaniach wydawał się nieco oszołomiony i wystraszony, ale słowo się rzekło i teraz mógł jedynie pod osłoną nocy uciec na łodzi. Miałyśmy jednak nadzieję, że tego nie zrobi. I tak tego feralnego dnia, z uśmiechem na ustach, udałyśmy się na zasłużony sen.

Część druga – Hecate, łajba przeznaczenia

plaża w Alvor

Tags: